Spódnice w górę!

To czyje w końcu były te wielbłądy? – kilka słów o modzie w PRLu

PRL w głowach osób urodzonych w latach dziewięćdziesiątych funkcjonuje jako zbiór mniej lub bardziej zabawnych anegdot, które usłyszeliśmy od naszych rodziców. No niby nie ma się czym zachwycać – żyło się ciężko, w kolejkach się stało, a na nic poza odgórnie zaplanowaną obywatelską równością i wynikającym z niej szczęściem liczyć nie można było. A jednak ilekroć pada hasło „PRL” to oczy nam się świecą z ciekawości.

I to bynajmniej nie o ustrój i lewackie skłonności tu chodzi. Nas fascynuje koloryt i wszystko to, co dzisiaj szumnie nazwalibyśmy lifestylem, a co kiedyś funkcjonowało pod nazwą „kultury życia codziennego”. No i oczywiście niektórych jeszcze fascynuje moda…

Teraz już nikt tak o ubraniach nie opowiada. Nie pamięta o detalach, o okolicznościach zakupu długo wyczekiwanego odzieżowego łupu, o tym jak i gdzie się to nosiło. Bywa i tak, że nawet wspomnienie tych swetrów, płaszczy, czy kiecek cieszy. Cieszy, bo zazwyczaj żeby zdobyć coś, co zgodnie z rozporządzeniem Zjednoczenia Przemysłu Odzieżowego nie miało jedynie zaspokajać obywatelskiej „potrzeby przyodziewku”, trzeba się było sporo natrudzić. Czytając różnorakie wypowiedzi o modzie i ubraniach w PRLu, a nawet słuchając tego, co w tym temacie ma do powiedzenia moja własna osobista Rodzicielka odnoszę niechybnie wrażenie, że był to czas, który bardzo ludzi motywował do kreatywności. Każdy szył, przerabiał, kombinował – tworzył cuda praktycznie z niczego. Nie tak jak my dzisiaj – kult sieciówkowych gotowców, w których możemy przebierać ile nam się żywnie podoba, a jak się już nie podoba, to bez zbędnych ceregieli się ich pozbywamy. Kiedyś ubrania miały swoją wartość – przede wszystkim tą sentymentalną.

 Moda jest ważna, gdy o coś walczy

Myśląc o modzie PRLu z automatu kojarzy mi się ona z Hofflandem, Modą Polską i magazynem „Ty i Ja”. A mówiąc nieco bardziej personalnie to z Jadwigą Grabowską, Barbarą Hoff, Teresą Kuczyńską i Jerzym Antkowiakiem.

Moda pozwalała się wtedy unosić pół metra nad ziemią. To chyba najtrafniejszy opis ówczesnego świata mody. Bo niby odgrodzony od polityki, a jednak prozaicznie od niej uzależniony. Niby otwarty na świat, a jednak nie całkiem. Niby na bogato, lepsze ciuchy, dużo wyjazdów, a jednak bez przesady. Dziś świat wielkiej mody od rzeczywistości dzielą piętra, wtedy wystarczyło pół metra. I już było wesoło.

Tak więc Moda Polska, to na początek. Z Jadwigą Grabowską („polską chanelką”) i Jerzym Antkowiakiem („który to miał wszystko, co trzeba mieć, żeby zrobić karierę w modzie – dziwactwa, humory, skłonność do skandalu, no i oczywiście talent i odwagę w projektowaniu”) na czele. Moda Polska miała to do siebie, że była praktycznie paryskim domem mody z tym, że skrojonym na miarę socjalistycznego systemu.  Za sprawą Grabowskiej Moda należała do Chambre Syndicale de la Haute Couture, więc nie dość, że jej przedstawiciele regularnie zapraszani byli na pokazy paryskich projektantów, to jeszcze mieli swobodny dostęp do wykrojów ich kreacji – dzięki czemu byli cudownie predysponowani do tego, aby przemycać Zachód za żelazną kurtynę.

Moda Polska była jednak rozwiązaniem na wskroś luksusowym i dostępnych w praktyce jedynie żonom co ważniejszych dygnitarzy państwowych. Z pomocą przychodziła tu Barbara Hoff – autorka rubryki o modzie w „Przekroju”. Pani Hoff była zawsze na bieżąco z modowymi trendami i zawsze w kontrze do władzy. Przybliżała czytelnikom świat wielkiej mody i paryskich pokazów. Ponad to była jednostką na wskroś pomysłową i na łamach gazety pokazywała jak przerobić to, co kupić się dało w to, co kupić by się chciało i to jeszcze tak, żeby idealnie wpisywało się w najnowszą modłę. Barbarze Hoff obce było konfekcjonowanie, normominuty i zastoje towarowe – projektując dla Hofflandu pokazywała, że da się robić modę i szyć ubrania niezależnie od wytycznych wszelakich ministerstw i ich wybiegających na pięć lat do przodu planów.

No i było jeszcze „Ty i Ja” – czasopismo będące władzy solą w oku, bo nijak nie chciało być użyteczne propagandowo. Niepomni realiów socrealizmu, w których przyszło im magazyn tworzyć, jego redaktorzy mieli ambicje pokazywać swoim czytelnikom lepszy zachodni świat i nieco ów system „rozmiękczać”.

„Ty i Ja” nie było pismem o modzie. Miało pokazywać, jak „organizować się w życiu”: co czytać, jak się ubierać, jak mieszkać, dokąd podróżować, co sądzić. Czytelników traktowano po partnersku, ufając w ich inteligencję, poczucie humoru i wiedzę.

Teresa Kuczyńska odpowiedzialna w „Ty i Ja” za rubrykę poświęconą modzie przede wszystkim udowadniała czytelnikom, że moda to nie tylko fatałaszki, ale przede wszystkim sztuka i najbardziej powszechny fragment działalności artystycznej. „Moda zmienia dziś wygląd świata, podciągając go w dziedzinie estetycznej, co w efekcie sprzyja na pewno przemianom głębszym, a także wyzwala w szerokich warstwach nowe aspiracje” – jak mówiła Kuczyńska. Oprócz uświadamiania socjalistycznemu społeczeństwu artystycznych walorów sztuki użytkowej, którą bez wątpienia moda jest i była, pani Kuczyńskiej (oraz wszystkim wcześniej już wspomnianym osobom) z pewnością udało się coś jeszcze – udało się skutecznie wywiercić w topornym systemie dziurę. Bo pokazywali, że się dało, ku pokrzepieniu ludzi, którzy dusili się w komunistycznym ustroju, mając serdecznie dość fanaberii kolejnych partyjnych dygnitarzy. Na przekór zamiarom władzy z fantazją i na miarę swoich przez ustrój ograniczanych możliwości ubierali przez lata Polaków, tworząc to, do czego teraz rzesze młodych podlotków zafascynowanych PRLem przeciągle wzdycha.

Moda to nie architektura, nie nabiera z wiekiem patyny

Co więc się z tymi wszystkimi odzieżowymi cackami stało? No cóż, proza życia – ubrania mają to do siebie, że się w końcu niszczą, więc większość modowych hitów PRLu w pewnym momencie wylądowała po prostu na śmietniku. Poza tym nasz kraj zrzucił wreszcie z karku jarzmo komuny, nastała wolność i kapitalistyczna utopia – kto by się roztkliwiał nad starymi szmatami, przypominającymi co rusz jako żywo ciężkie czasy, kiedy to można było wreszcie w sklepach przebierać pośród przeróżnych modnych fatałaszków. To Polska, nie Paryż – oddawać znoszone łachy muzealnikom? Toż to czysta fanaberia.

„To nie są moje wielbłądy”

Jak się pewnie domyślacie wszystko to, co właśnie przeczytaliście jest niczym więcej, jak zbiorem moich własnych refleksji, które zrodziły się w moim czerepie po przeczytaniu książki Aleksandry Boćkowskiej „To nie są moje wielbłądy”. Czy warto po tę książkę sięgnąć? Jeśli interesujecie się modą, a tym bardziej ciekawi was to, jak to za komuny z nią dokładnie było, to biegnijcie w te pędy do księgarni. To wszystko, o czym napisałam to tak naprawdę tylko niewielki urywek tego, co znajdziecie w książce. Książka ta jest i owszem miejscami nieco chaotyczna, a od nadmiaru nazwisk, miejsc, dat i wydarzeń może w pewnym momencie zakręcić się w głowie, ale z pewnością jest pełnym kompendium wiedzy o modzie PRLu, ujętym bardzo zgrabnie w kilka ciekawych rozdziałów i napisanym bardzo przyjemnym językiem. Gorąco modowym zapaleńcom ją polecam, bo z pewnością sprawi wam sporo frajdy.

Ach, i jeszcze te wielbłądy – czyje one w końcu były? 

No przecież, że wam nie powiem ;) Przeczytajcie sami.

Do napisania i nie zapomnijcie zaglądać na Spódnicowego FACEBOOKA

podpis

Leave A Comment

Your email address will not be published.

This site is using the Seo Wizard plugin created by http://seo.uk.net/